czwartek, 7 lutego 2013

Run, Wolfgang, run!


Mówią, że przy muzyce poważnej można się lepiej skoncentrować. Włączyłem więc Mozarta, zobaczymy co z tego wyniknie. Jak na razie mylą mi się literki bo koncentruję się, owszem, tyle że na muzyce. Mi przy pisaniu chyba jednak najlepiej służy cisza. Tyle, że w tym domu cisza jest dobrem nieosiągalnym, a więc jeśli już jestem skazany na dźwięki, to wolę, aby przynajmniej moja przestrzeń akustyczna wypełniona była tak, jak sobie tego życzę. Aż dziw, że te słuchawki mi jeszcze nie przyrosły. Chociaż ostatnio tyle się zmieniło, że przynajmniej wychodząc zostawiam je w domu. Po części to zasługa Leonarda, przez którego nie ma już miejsca na moje ulubione pełne słuchawki na uszach, a po części – lubię posłuchać czasem otoczenia. Czasami jest to zabawne doświadczenie, znacznie częściej załamujące lub przerażające, ale zwykle dosyć ciekawe. Niesamowite, czego czasem można się dowiedzieć, wyłapując codzienne Polaków rozmowy.
No, chyba że dźwięków i bodźców jest zbyt wiele, wtedy wyłączam się i najchętniej uciekam w muzykę jeśli tylko mogę.

***

Trochę się ostatnio ruszam. Oprócz roweru (w celach praktycznych) doszło jeszcze bieganie (od czasu do czasu, ale od czegoś trzeba zacząć). Wpadła mi w oko ciekawa inicjatywa – Night Runners. Ludzie spotykają się w dwóch albo trzech miastach Polski w godzinach wieczornych, żeby wspólnie pobiegać na ustalonej trasie, w większych grupach. Wziąłem w tym udział i przyznam, że towarzystwo przy bieganiu działa całkiem mobilizująco, a stały termin spotkań, niezależnie od warunków, może być motywujący. Mi się podobało, pewnie się znów wybiorę w poniedziałek.
Dziś też, po dłuuugiej przerwie, udało mi się pograć trochę w badmintona. Lubię ten sport.
Ale, żeby nie było za różowo, to dla kontrastu przyznam, że oczywiście nawpieprzałem się dziś do nieprzyzwoitości pączków, oponek i tego typu cholerstwa. Ponoć dzisiaj można. Jasne. Zawsze można, może jednak nie dorabiajmy sobie ideologii do takich rzeczy jak jedzenie. Zresztą, każdy ma swoje sumienie, swój żołądek i swoją wątrobę i przypuszczam, że u wielu osób przynajmniej jeden z tych elementów do jutra dość dotkliwie da o sobie znać. Smacznego zatem ;>
No i oczywiście, robię zdrowe i niezdrowe rzeczy na zmianę, tylko moje obowiązki na uczelnię leżą odłogiem. I nie mówię już nawet o moim jutrzejszym egzaminie – zapewne najdziwniejszym, jaki dotąd przyszło mi zdawać, bo rozwiązywanym z domu, przez internet, o ile ten nie odmówi posłuszeństwa, idąc za podszeptami niejakiego Murphy'ego.
A mam przecież jeszcze dziś wycinanki do zrobienia... No i kiedy tu pisać pracę magisterską? No nie da się ;>

Dobra, dosyć na razie moich „lifestyle'owych” wynurzeń. Zapowiada się dość znamienny weekend, po którym najpewniej nie będę już tym samym człowiekiem. A jak będzie na prawdę – pożyjemy, zobaczymy, jak mawiają jętki. A swoją drogą – Mozart o dziwo całkiem nieźle się spisał. Trzeba będzie wypróbować, czy to jego jednorazowy wybryk, czy rzeczywiście ma facet wyjątkowe zdolności.  

sobota, 2 lutego 2013

bezrefleksyjna refleksja


Dostałem w prezencie film. „Beats of Freedom” opowiada o przemianach w Polsce za czasów komunizmu i roli, jaką pełniła w tych przemianach muzyka; pokazuje, jakie znaczenie miała dla ludzi, oraz jaki był do niej stosunek władz. Rock, punk, stały się w Polsce swoistym nośnikiem buntu, środkiem do wyrażenia swojej niezgody na taką rzeczywistość. Warto było posłuchać relacji ludzi aby lepiej zrozumieć tamten czas. Jednak refleksje, jakie przyszły po obejrzeniu filmu, wiązały się zupełnie z czymś innym.
Film pokazuje Hippisów, Punków, Metalowców. Pokazuje ludzi, którzy mają cel, mają poczucie przynależności, mają swoją wspólnotę, mają silne poczucie siebie, ugruntowywane tylko i umacniane presją otoczenia. Pojawiło się natomiast w mojej głowie pytanie – jak w tym wszystkim odnajduję się ja?
Czasy się zmieniły, subkultury poprzekształcały, choć niektórzy również dziś czują bliskość ideologiczną i symboliczną, chociażby z hippisami; inni znaleźli swoje nisze lub nurty, poprzez które się wyrażają. A ja? Podziwiam ludzi, którzy wtedy żyli, tworzyli i działali. Szanuję tych, którzy dziś reprezentują sobą wyraźny wachlarz wartości. Tylko że ja, mimo całego podziwu i szacunku, nie czuję i nie chcę czuć się jednym z nich. Nawet jeśli oglądając „Hair” wszyscy jesteśmy hippisami, to na tym u mnie koniec. Nie jestem członkiem muzyczno-ideologicznych grup. Lubię słuchać muzyki, ale robię to dla muzyki w najwęższym znaczeniu tego słowa; nie pociągają mnie wielkie ideologie, zawoalowane przesłania. Może gdybym żył w czasach, do których się odnosiły, ale dziś – nie. Nie wyznaję nawet kultu żadnego konkretnego zespołu – być może dlatego koncerty nie pociągają mnie aż tak.
Ale mój problem, bo tak go chyba można nazwać, wykracza poza muzykę. Nie zapalają mnie spory polityczne. Nawet, jeśli dostrzegam jakieś rzeczy niewłaściwe czy absurdalne (jak chociażby głośna sprawa ACTA), to wszelkie manifestacje sprzeciwu czy poglądów zbyt mi śmierdzą manifestacją polityczną, tyle że ze strony tej czy innej partii. To całe polityczne łajno tylko mnie odrzuca – to zapewne znaczy, że nie jestem patriotą, zatroskanym przyszłością państwa i niegodnym miana obywatela. Mało tego, chociaż inni widzą w czymś powody do buntu, mi często wydaje się, że jest to sztuczne rozdmuchanie problemu, na którym komuś „z góry” zależało.
Nie czuję potrzeby buntu. Nie pociąga mnie tłum. Nie jestem więc stroną. A jeśli nie jestem stroną, to kim jestem? Pionkiem? Szarą masą? Zapewne tak należałoby powiedzieć. A może, skoro mam świadomość, a mimo to trzymam się na uboczu, to należę do jeszcze niższej kategorii? Staram się zachowywać spokój i rozsądek, ale może to tylko złudzenie, moje usprawiedliwienie dla strachu i braku działania?
Nie jestem hippisem, skinheadem, metalem, punkiem.
Nie jestem lewicowcem, prawicowcem, miłośnikiem ani wrogiem żadnej partii.
Nie jestem ani aktywnym członkiem społeczności, ani wyrzutkiem.
Jestem katolikiem, ale daleko mi do świętości.
Jestem studentem, ale z coraz mniejszą wiarą w to, że studia otworzą mi drogę do przyszłości.
Jestem człowiekiem, ale zbyt mało we mnie aktywnego człowieczeństwa.
Jestem Polakiem, ale minifestacji patriotyzmu we mnie niewiele.
Jestem istotą żywą, ale nie uczestniczę w Życiu. Tkwię w swojej skali mikro, zadowalając się małymi relacjami z drugim człowiekiem, żyjąc w swoim ciasnym i wąskim świecie, nie tworząc relacji makro, związku ze światem. Nie zapisuję się jak dotąd wielkimi literami w historii i wcale nie odczuwam takiej potrzeby.
Czasami mam zdanie, czasami go nie mam.
Czasem zastanawiam się nad tym, co się dzieje we mnie i wokół mnie, często jednak jestem bezrefleksyjny.
Sam sobie stawiam zarzuty, których nie odeprę. Nie pociąga mnie konflikt, nawet wewnętrzny.
Czy nie reprezentuję sobą wartości?
Czy więc nie mam wartości?

Kim jestem?

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Irritation is in the air...


Wszyscy wokoło dzisiaj jacyś tacy poirytowani. W dodatku w zasadzie bez większego powodu. Gdyby nie to, że ze mnie taki złoty, zupełnie nieirytujący człowiek, pomyślałbym nawet, że to może moja zasługa... A tak – gdzie szukać przyczyny – pojęcia nie mam.
Jedni mówią, że pms, inni dzielą się swoim niezrozumieniem dla otaczającej ich rzeczywistości, jeszcze inni zaczęli dość dotkliwie odczuwać upływ czasu, a zwłaszcza różne ważne, zbliżające się nieubłaganie terminy.
Jedna Osoba utrzymywała nawet, że to ja ją dziś drażnię, co w końcu zaczęło drażnić i mnie (a ze mnie przecież oaza spokoju i kwiat lotosu na niezmąconej tafli krystalicznego wodopoju dla jednorożców, faunów i innego mitycznego badziewia); no i tak się nawzajem ponakręcaliśmy. A że marudność też wokół panuje dziś przeogromna, to w końcu uznałem że należy to ukrócić, rozładowując ostatecznie atmosferę. Kiedy więc usłyszałem znów kolejną porcję marudzenia pod tytułem „A co tu znowu taki korek?! Czemu oni wszyscy stoją?! Co tam z przodu stoi, 'L'ka...?!” byłem już wystarczająco nakręcony, aby załączył się mój pełen wdzięku i jakże pomocny przecież wywód:
- Nie, to nie 'L'ka. To traktor. Właściwie traktor 'L'ka.
- Ale nie ma takich traktorów.
- A tu akurat jest. Traktor 'L'ka. Jadący na wstecznym. Albo nie, dwa traktory. Obie 'L'ki. Oba jadą tyłem. Właściwie ten jadący tyłem holuje tego drugiego.
Wystarczyło. Po strony kierującej pojazdem zapanowała niebezpieczna wręcz wesołość i wszyscy, w jednym kawałku, zdrowiu i szczęśliwości powróciliśmy do domów.
A że ktoś jeszcze kogoś pewnie dziś pozagryza i pozabija – to już nie mój problem, bylebym nie był żadną ze stron.  

czwartek, 17 stycznia 2013

Krwawa Jolene


Dzisiaj znowu będzie wpis wolontariacko-propagandowy. I tu od razu małe sprostowanie. Niech sobie nikt nie myśli, że jestem jakimś cudownym człowiekiem, biegającym na każdą możliwą akcję i bez przerwy poszukującym sposobu, jak by tu pomóc komukolwiek, kto ma choć trochę gorzej. Co to to nie. Prawda jest taka, że najczęściej mam to zwyczajnie w zadzie i jeśli ktoś nie kopnie mnie, zachęcając do jakiejś aktywności, to sam z siebie nie zrobię prawie nic, ażeby ulżyć cierpiącym i wesprzeć potrzebujących.
Jednakże jest jedna rzecz, którą robię z własnej inicjatywy, chętnie i możliwie regularnie, w tym dzisiaj. Mowa o oddawaniu krwi. Świadomość, że można w bardzo konkretny sposób komuś pomóc jest budująca, pozostaje poczucie, że rzeczywiście zrobiło się coś dobrego. Choć to oczywiście kwestia drugorzędna – najważniejsze pozostają zawsze darmowe czekolady i całodniowe zwolnienie.
Można rzecz jasna narzekać na sporą dawkę biurokracji wkradającą się również do RCKiK-u.
Można bać się przysadzistej pielęgniarki ze strzykawką w drżącej niebezpiecznie dłoni i wyrazem twarzy godnym skacowanego rzeźnika, który z zamiłowania dorabia jako grabarz.
Można skarżyć się na kolejki i fakt, że poczekalnię trzeba nieraz dzielić z dżentelmenami przyodzianymi w średniej jakości ortalion i wypowiadającymi się w sposób typowy dla osób preferujących ubiór w stylu sportowej elegancji.
A jednak wszystko to składa się na specyficzny klimat tego miejsca, jakim jest Regionalne Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa, do którego zawsze chętnie wracam. No i nie zapominajmy o czekoladzie. Jeśli więc ktoś może zostać krwiodawcą to zachęcam, żeby spróbować. Potrzeba tylko trochę czasu i chęci. A krew potrzebna jest zawsze.
Nie rozumiem tylko jednej rzeczy. W centrum spotkałem osobę proszącą, żeby oddać krew imiennie, dla jej ojca, który będzie operowany. No i nie pojmuję – jak to jest, że trzeba sobie samemu organizować krew? A co, jeśli ktoś nie uzbiera odpowiedniej ilości jednostek? Odmówią operacji? Podadzą za mało krwi? Chore.



***

Dziś miałem nieszczęście usłyszeć cover piosenki „Jolene” w wykonaniu Gwiazdy Polarnej z panteonu młodych artystów sceny muzycznej – Miley Cyrus; i tutaj zaskoczenie – nie było tak tragicznie jak się spodziewałem, było tylko przeciętnie i bez polotu. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Po pierwsze przy okazji dowiedziałem się, że oryginalnie piosenkę tą śpiewała Dolly Parton, a jedyna wersja którą dotąd znałem, okazała się coverem. Po drugie i ważniejsze – z dużą przyjemnością posłuchałem sobie ponownie tego coveru, czyli „Jolene” w wykonaniu The White Stripes. Przyznam, że dla mnie w tej prostej przecież piosence jest cała masa silnych emocji, zwłaszcza, gdy usłyszeć ją znów, po dłuższej przerwie...

he talks about you in his sleep
And there is nothing I can do to keep
From crying when he calls your name, Jolene 


poniedziałek, 14 stycznia 2013

Raz do roku wielkie granie...


Z okazji zostania jednodniowym wolontariuszem miałem okazję poprzyglądać się trochę reakcjom ludzi, od których próbuje się wyłudzić pieniądze. Były one tak powtarzalne, że można z łatwością wydzielić kilka kategorii. Nie będzie to zapewne lista wyczerpująca temat, ale akurat wczoraj takie a nie inne osoby zdarzyło mi się spotkać.

NIE MAM DROBNYCH, czyli największa grupa. Zaczepieni na ulicy zwyczajnie wykręcali się, mówiąc, że nie chcą, nie mogą, nie mają albo już dali. Po prostu nie. Towarzyszyć temu może nieśmiały uśmiech, zakłopotanie, przyspieszenie kroku. Całkiem normalna reakcja, czasami bardziej a czasami mniej życzliwa, ale zupełnie zrozumiała. Nie każdy musi czy może pomóc.

THERE IS NO SPOON, czyli ludzie, którzy swoją postawą i jakimkolwiek brakiem reakcji próbowali udowodnić, że tak na prawdę nie było tam ani mnie, ani puszki oraz że wcale nie ma miejsca ogólnopolska akcja zbierania funduszy. Czasem nie udało im się całkiem mnie zignorować i wymknęło im się jakieś burknięcie albo strzelili głupią, z założenia chyba groźną minę. Spuszczenie głowy, przyspieszenie kroku, obejście łukiem – to typowe zachowania przedstawicieli tej grupy. Rozumiem, że nie trzeba kochać całego świata i nosić zdjęcia uroczych szczeniaczków w telefonie, ale można jednak spróbować rzucić przynajmniej „nie, dzięki”, a po odrobinie ćwiczeń nawet podnieść wzrok czy się uśmiechnąć. To nie jest aż takie trudne.

PROWADZĄCY FAMILIADĘ, czyli ludzie, którzy myślą, że są zabawni. Nie trafiali się często, ale byli. „A kto wesprze mnie? Nie mam już na piwo!” było szczytem ich umiejętności komicznych. Choć może to ja po prostu nie miałem wczoraj do nich szczęścia, wiem przecież, że trafić się może osoba, która rzuci takim tekstem, że rozbroić może na bardzo, bardzo długo.

PRZECIĘTNY OFIARODAWCA, czyli osoba, która wrzuci coś do puszki, jeśli ją zaczepić, poprosić, zachęcić. Czasami widać było, że ludzie się nam przyglądali, jakby wręcz czekali aż się zbliżymy, ale jeżeli nie odezwałem się, to oni też nie wykonywali żadnego ruchu, tak, jakby bali się wykazać inicjatywę. Tak więc jeżeli przyjdzie Ci kiedyś zbierać pieniądze, choćby dla Orkiestry, a nie jesteś ponętną, długowłosą i długonogą niewiastą ściągającą wielu chętnych do pomocy samą krótką spódniczką czy dużym dekoltem, to polecam podchodzić i mówić do ludzi, to znacznie zwiększa skuteczność.

MIŁE ZASKOCZENIE, czyli osoby, które na sam nasz widok, czy raczej na widok puszki, sami z siebie przygotowywali jakiś datek. Zdarzyło się nawet, że jedna dziewczyna biegła za nami spory kawałek, bo koniecznie chciała coś wrzucić. Ale sympatycznych sytuacji było więcej. A to jakaś starsza pani wypatrzyła nas przez okno, zawołała i do nas zeszła, a to jakiś facet specjalnie zatrzymał samochód żeby wesprzeć akcję. To właśnie dzięki takim osobom wczorajszy dzień był całkiem udany.

Zabrakło mi natomiast jeszcze jednej grupy: WORECZKÓW ŻÓŁCIOWYCH, czyli osób, które by na mój widok automatycznie wyrzuciły z siebie, czego to one nie myślą o szatańskiej Orkiestrze, złodzieju Owsiaku, pieprzonych wolontariuszach, a przy okazji pewnie też o rządzie, studentach, Niemcach, pogodzie i nierównych chodnikach. Takich osób nie spotkałem, co bardzo dziwne, widząc ile żółci przelewa się w większości internetowych komentarzy na temat WOŚPu. Być może nieco zniechęcał ich fakt, że nie jestem małą czternastoletnią dziewczynką, na takie chyba łatwiej nawrzeszczeć. A może po prostu najprościej pluć jadem, gdy się jest anonimowym i schowanym za monitorem.

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że WOŚP jest popularną i chętnie wspieraną akcją, inaczej nie byłoby tak łatwo. Tak czy inaczej, udało nam się (bo krążyłem po mieście razem z Mary) przetrwać na nogach te kilkanaście godzin i choć może nie wszyscy z nas byli oazami spokoju odpornymi na zachowania ludzi, to jednak nie pozabijaliśmy się i bawiliśmy chyba całkiem nieźle. A przy okazji uzbieraliśmy parę stówek dla dzieciaków i nie tylko, więc warto było.

czwartek, 10 stycznia 2013

Może zawierać śladowe ilości optymizmu...


Obiecałem, że tym razem będzie weselej i myślę, że dotrzymam słowa. Nie będzie to zresztą szczególnie trudne, bo i wewnątrz jakby mniej mroczno. Pod ostatnim moim wpisem pojawiło się kilka pozytywnych komentarzy i już to samo w sobie jest budujące. Dziękuję.
W słuchawkach co prawda znowu Cohen (zgadnijcie, jak ma na imię mój kapelusz?), co nastraja raczej nostalgicznie, ale może da się to jakoś obejść, a jeśli nie, to poproszę go, żeby wpadł innym razem. No i w końcu nastrój chyba naturalnie ma to do siebie, że przypomina sinusoidę, tyle że wychylenia od średniej są różne u różnych ludzi. No i dziś u mnie jest raczej lepiej niż gorzej.

I co dalej? No właśnie...
Będę jednodniowym wolontariuszem. Namówiono mnie.
O ironio. Herman, którego zwykle irytuje otoczenie, który woli trzymać się na uboczu niż ładować w tłum, będzie biegał po mieście naklejając obcym serduszka na dupę (czy gdzie tam sobie zażyczą) i zawyżając wośpową średnią wieku. A „najgorsze”, że będę się nieźle przy tym bawił, jestem o tym przekonany.
Ciekawe, że można robić rzeczy zupełnie do nas niepodobne i wciąż pozostać przy tym sobą. A może czasem: być sobą dopiero wtedy?
Dobrze czasem mieć pretekst, żeby z czystym sumieniem odreagować codzienność. Ja się normalnie tak nie zachowuję, ale to przecież taka akcja. Albo performance. Albo rytuał. Albo libacja. Więc, sam rozumiesz...
A może pretekst wcale nie jest potrzebny, tylko najczęściej boimy się, że jak pretekstu nie będzie, to co ludzie pomyślą?
Może.

I to chyba tyle. Jak jest niezły humor, to nie ma weny. Cholerne sprzężenia.  

piątek, 4 stycznia 2013

"...like a drunk in a midnight choir..."


Wpadłem coś napisać. Ot tak, dla treningu w pisaniu pracy magisterskiej. Co prawda zamiast tego powinienem pisać właśnie pracę, ale...
No właśnie, ale. Zadziwiające jest, jak łatwo człowiek wynajduje sobie jakieś „ale”. Szukanie wymówek, uciekanie przed obowiązkami, odkładanie na ostatnią chwilę. Prokrastynacja. Podobno to zaburzenie psychiczne, a skoro tak, to powinni chyba dawać na to jakieś papiery, jak na ADHD czy dysleksję. „Tak, pani promotor, wiem że w zeszłym tygodniu miałem przysłać pierwszy rozdział pracy, ale mam z tym problem, wie pani, prokrastynacja. Miałem nawet przynieść zaświadczenie od lekarza, ale jakoś wciąż nie mogę się do niego wybrać, ciągle przekładam wizytę...”.
Może to jednak kiepski pomysł, skoro i tak masę rzeczy przekładamy, to jak by to wyglądało, gdyby jeszcze mieć dla tego pseudonaukowe usprawiedliwienie. Może przynajmniej wyrzuty sumienia, że się tak opierniczam, w końcu zadziałają mobilizująco.
Właśnie, jakie macie sposoby motywacji? Jak nauczyć się zabrać za coś wtedy, kiedy po prostu można, a nie kiedy już bardzo trzeba? Tylko nie mówcie, że trzeba po prostu to zrobić, bo już próbowałem, nie działa. Na pewno musi być jakiś tajny sposób. Magiczne rozwiązanie. Cokolwiek. Musi być, prawda? Powiedzcie że jest, proszę...
A ja tymczasem jestem tu i piszę, żeby stworzyć sobie złudzenie, że robię cokolwiek, choć to cokolwiek nie ma żadnego związku z tym, co robić powinienem. O ironio.
Mam wrażenie, że coraz więcej wrzucam sobie w rozkład dnia takich zapełniaczy czasu, które nie wnoszą nic bądź prawie nic, prócz zamaskowania poczucia, że nic nie robię. Nie mówię, że czytanie książek, akcje wolontariackie, sport, a przede wszystkim marnowanie masy czasu przed komputerem są złe. Wszystko to może mieć miejsce, jasne, ale oprócz, nie zamiast.
A może... Może zadziała oświadczenie publiczne? Chyba nie zaszkodzi spróbować. A zatem: uroczyście oświadczam, że jutro biorę się za projekt na uczelnię.
Jutro.
A tymczasem dziura zapełniona, zaraz można iść spać.


***

Chciałbym nauczyć się w pełni cieszyć życiem.
Szanuję je i doceniam.
Zdaję sobie sprawę, jaki ze mnie szczęściarz, że mam, to co mam i że udaje mi się jak dotąd unikać tego, czego mieć bym nie chciał.
A jednak mimo to nie czuję, że żyję. Marnuję potencjał życia.
Nie wiem, czy to bardziej kwestia zmiany sposobu patrzenia na świat, czy też zmiany samego świata, ale jakaś zmiana z pewnością by mi się przydała.
To niewygodne rozmyślania i na szczęście nie przychodzą zbyt często. Są jednak momenty, które refleksji sprzyjają, nawet jeśli jest to refleksja trudna i bolesna.

Obiecuję, że następnym razem będzie weselej.