piątek, 21 grudnia 2012

Bo koniec świata to święto ruchome...


Całkiem udany był ten koniec świata. To znaczy - wiadomo, że sam koniec świata nie do końca się udał, jako że żyję, popijam końcoświatowe piwo a armagedon mam co najwyżej w żołądku po pochłonięciu w ciągu dnia sporej ilości pizzy i jeszcze większej sosu czosnkowego. Jednakże, o ile sama apokalipsa nie wypaliła, to już jej obchody były przednie. A że jeszcze zeszły się ze spotkaniem przedświątecznym z Aniołkami Charliego – wiadomo było, że normalny dzień to to nie będzie.
Było dostojnie i elegancko (świetnie Wam w czerni).
Było ciepło i rodzinnie (dzięki, Idziu Dzidziu).
Było gorąco i namiętnie (wszak wylądowałem w łóżku z trzema dziewczynami, z czego jedna dosłownie śliniła się na mój widok).
Było czapowo (ale kaktusa chyba muszę nazwać inaczej, dziwnie mi ze świadomością, że na parapecie czai się i czeka tylko aż zapadnę w sen jakiś Kutas z kolcami...).
Było wesoło (po czapli będę miał zakwasy na brzuchu i na mózgu).

Dzięki Wam! Kto był ten wie, kto nie był niech żałuje.
A sobie życzę jak najwięcej takich końców świata w takim towarzystwie.


3 komentarze:

  1. Awwww! Jak super! To był najlepszy koniec świata na świecie! Było dokładnie tak jak mówisz! To jeden z najfajowszych dni w roku, tak uważam. Noelle też, pisała wieczorem, że aż się prawie wzruchnęła ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. a ja cholera jak był koniec świata świetowałam swoje czarownicowe święto i mi koniec świata umknął...ale pewnie załapię się na następny, ot co!:D

    autoportretodczuwalny.bloog.pl

    OdpowiedzUsuń
  3. oho, widzę, że legenda mnie wyprzedza:D
    toż to jeszcze nie tłok- przynajmniej dla mnie:)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.