Całkiem udany był ten
koniec świata. To znaczy - wiadomo, że sam koniec świata nie do
końca się udał, jako że żyję, popijam końcoświatowe piwo a
armagedon mam co najwyżej w żołądku po pochłonięciu w ciągu
dnia sporej ilości pizzy i jeszcze większej sosu czosnkowego.
Jednakże, o ile sama apokalipsa nie wypaliła, to już jej obchody
były przednie. A że jeszcze zeszły się ze spotkaniem
przedświątecznym z Aniołkami Charliego – wiadomo było, że
normalny dzień to to nie będzie.
Było dostojnie i
elegancko (świetnie Wam w czerni).
Było ciepło i rodzinnie
(dzięki, Idziu Dzidziu).
Było gorąco i namiętnie
(wszak wylądowałem w łóżku z trzema dziewczynami, z czego jedna
dosłownie śliniła się na mój widok).
Było czapowo (ale
kaktusa chyba muszę nazwać inaczej, dziwnie mi ze świadomością,
że na parapecie czai się i czeka tylko aż zapadnę w sen jakiś
Kutas z kolcami...).
Było wesoło (po czapli
będę miał zakwasy na brzuchu i na mózgu).
Dzięki Wam! Kto był ten
wie, kto nie był niech żałuje.
Awwww! Jak super! To był najlepszy koniec świata na świecie! Było dokładnie tak jak mówisz! To jeden z najfajowszych dni w roku, tak uważam. Noelle też, pisała wieczorem, że aż się prawie wzruchnęła ;D
OdpowiedzUsuńa ja cholera jak był koniec świata świetowałam swoje czarownicowe święto i mi koniec świata umknął...ale pewnie załapię się na następny, ot co!:D
OdpowiedzUsuńautoportretodczuwalny.bloog.pl
oho, widzę, że legenda mnie wyprzedza:D
OdpowiedzUsuńtoż to jeszcze nie tłok- przynajmniej dla mnie:)