sobota, 29 grudnia 2012

...and a happy New Year!


Święta, święta i wiadomo... Całkiem ciekawą definicję znalazłem na jednej z niemądrych stron internetowych. Ponoć „Wigilia to moment, w którym cała rodzina spotyka się przy stole, by przypomnieć sobie, dlaczego resztę roku spędza osobno”. Czasami nie sposób się z tym nie zgodzić. Muszę jednak uczciwie przyznać, że w tym roku na prawdę nie było źle. Może inaczej – nikt nie zginął, można więc z powodzeniem uznać, że magia Świąt zadziałała. W dodatku dostałem bardzo trafny prezent (choć trudno, żeby nie był trafny, mój list do Mikołaja był dość precyzyjny),
pochwalę się zresztą prezentując go na załączonym obrazku.



Z traumatycznych momentów w tym roku został już tylko Sylwester. Brzmiałoby to niemal optymistycznie, gdyby nie fakt, że Sylwester to w ogóle ostatnia rzecz, jaka będzie miała miejsce w tym roku, traumatyczna czy nie. A potem już nowy, piękny rok 2013, jak wynikałoby z życzeń zawsze lepszy niż poprzedni, a w praktyce – to zawsze loteria, a ja do gier losowych zbytniego szczęścia nie mam.

Koniec roku... Dla mnie święta umowne są dość absurdalne. Co innego obchodzić jakieś konkretne wydarzenie, czy to Boże Narodzenie, odzyskanie niepodległości czy też zwyczajne urodziny, a co innego umowne imieniny, które nie znaczą praktycznie nic ponad to, że grupa ludzi, która ma tak samo na imię postanawia ustanowić sobie jakąś datę, żeby mieć konkretny pretekst do napicia się (choć jeśli o to ostatnie chodzi, to może faktycznie każdy pretekst jest dobry...). A to? To nawet nie moje imieniny, tylko jakiegoś Sylwestra. A jednak wszyscy piją, świętują i radują się, więc radujmy się i my, w końcu – czemu by nie?
Koniec roku to także, jak się przyjęło, czas podsumowań. Muszę więc przyznać otwarcie, że mój rok 2012 był rokiem na prawdę... dobrym. Na pewno był udany i ciekawy, szczególnie w porównaniu do roku poprzedniego. Nie będę się tu może wdawał w szczegóły, ale wymienię to i owo, ot tak, dla poćwiczenia własnej pamięci.
Był więc w owym roku 2012 wyjazd do Wrocławia, o którym kto inny i gdzie indziej, był samotny wypad w Tatry latem, były urodziny i to niejedne, był tort w kształcie kupy, był Koniec Świata.
Były koncerty z dudami w tle, były spektakle z obłędem w tle, były pikniki z Wartą w tle.
Były knajpy i muzyka.
Ale nade wszystko – byli ludzie. Wiele nowych osób, najczęściej nie do końca normalnych, co świadczy o ich wspaniałości. Niektórzy spotkani raz czy dwa, tak zwani „ludzie – legendy”, inni, będący moimi częstszymi towarzyszami wędrówki przez czas tego roku. Zresztą, jeżeli czytasz mnie teraz, to jest duża szansa, że jesteś jedną z osób, o których właśnie piszę, w tym układzie dziękuję Ci za to, że ten rok również dzięki Tobie był dla mnie właśnie taki.

Wszystko to o czym wspomniałem, o czym wspomnieć zapomniałem i czego ubrać w słowa zwyczajnie się nie dało, pozwala mi spoglądać w przyszłość z umiarkowanym optymizmem.
Wiem, że trudny czas przede mną, trzeba będzie w końcu zmobilizować się i wkroczyć w tak zwaną dorosłość. Trzeba będzie (i tu popłynę spontanicznie z jakąś kwiecistą metaforą) zakończyć żeglugę po Morzu Beztroski i ostrożnie przybić do lądu zwanego Odpowiedzialność, uważając, aby nie pójść na dno rozbiwszy się o zdradliwe klify Brutalnej Rzeczywistości (niezłe, nie?).
Wygląda jednak na to, że jest wokół mnie parę osób, które w razie czego rzucą mi jakieś małe koło ratunkowe, albo podholują kawałek. Jest więc szansa, że wszyscy jakoś przetrwamy również rok 2013, a kto wie, może i następne. Czego sobie i Państwu życzę.

piątek, 21 grudnia 2012

Bo koniec świata to święto ruchome...


Całkiem udany był ten koniec świata. To znaczy - wiadomo, że sam koniec świata nie do końca się udał, jako że żyję, popijam końcoświatowe piwo a armagedon mam co najwyżej w żołądku po pochłonięciu w ciągu dnia sporej ilości pizzy i jeszcze większej sosu czosnkowego. Jednakże, o ile sama apokalipsa nie wypaliła, to już jej obchody były przednie. A że jeszcze zeszły się ze spotkaniem przedświątecznym z Aniołkami Charliego – wiadomo było, że normalny dzień to to nie będzie.
Było dostojnie i elegancko (świetnie Wam w czerni).
Było ciepło i rodzinnie (dzięki, Idziu Dzidziu).
Było gorąco i namiętnie (wszak wylądowałem w łóżku z trzema dziewczynami, z czego jedna dosłownie śliniła się na mój widok).
Było czapowo (ale kaktusa chyba muszę nazwać inaczej, dziwnie mi ze świadomością, że na parapecie czai się i czeka tylko aż zapadnę w sen jakiś Kutas z kolcami...).
Było wesoło (po czapli będę miał zakwasy na brzuchu i na mózgu).

Dzięki Wam! Kto był ten wie, kto nie był niech żałuje.
A sobie życzę jak najwięcej takich końców świata w takim towarzystwie.


niedziela, 9 grudnia 2012

Kretyn i fedora

Od 2-3 lat chorowałem na kapelusz. Stopień nasilenia choroby zmieniał się w czasie, w zeszłym roku objawy były bardzo ostre, potem jakby zelżały, ale zalążek chorobowy musiał tlić się gdzieś tam we mnie, bo ostatnio uderzył ze zdwojoną siłą.
Nie chodzi zresztą o to, że ja koniecznie muszę nosić kapelusz, albo że jestem przekonany że będę świetnie w nim wyglądał. Ja po prostu chcę go mieć.
Mam jednak duży problem z kupowaniem sobie czegoś, co kosztuje więcej niż 30 złotych, zwłaszcza jeśli chodzi o rzeczy niepraktyczne. Od dwóch tygodni przeglądałem więc aukcje internetowe i inne strony, gdzie można kupować rzeczy drugiej świeżości i trzeciej młodości.
Przeglądałem bezskutecznie.
Aż do wczoraj, kiedy to na jednej ze stron pojawiła się moja wymarzona czarna fedora filcowa i to w całkiem przystępnej cenie. Uznałem, że to znak. Na szybko zacząłem mierzyć obwód głowy. Nie miałem pod ręką miary, więc za pomocą kartek papieru i linijki. Cholera, kapelusz chyba za duży o 2-3 centymetry... E tam, na pewno podane wymiary są zawyżone, będzie leżał jak ulał. Przecież musi, w końcu to moja wymarzona fedora, w dodatku okazja, jeszcze mi ktoś zwinie sprzed nosa jak się będę za długo zastanawiał... Jeszcze wczoraj wieczorem zadzwoniłem, kupiłem, zapłaciłem, teraz czekam na przesyłkę.
Przez większą część nocy nie mogłem spać, a kiedy już niespokojnie drzemałem, śniły mi się wyłącznie kapelusze. Normalny facet nie może spać przez dziewczyny, mi sen z powiek spędza część garderoby, w dodatku niemodna. Świetnie.


Zastanawiałem się, czy dobrze zrobiłem, czy jednak nie będzie za duży... W końcu nad ranem przyszło mi coś do głowy – pamiętam jak przez mgłę, że wujek dawno temu, będzie z 10 lat, miał w szafie jakiś stary kapelusz, można więc go poszukać, przymierzyć, sprawdzić obwód, dzięki temu dowiem się, czy ten zakupiony będzie mi pasował. A że wujek mieszka w pokoju obok, to dziś przy okazji go o to poprosiłem. Wujek zanurkował w szafie, pogrzebał z kwadrans i w końcu wydobył starą, lekko sfatygowaną...
(czy drogie dzieci już się domyślają?)
...wydobył starą, lekko sfatygowaną, czarną, klasyczną fedorę filcową, rozmiar 7 1/8”, czyli 57, czyli mój.
Okazało się, że znalazł kiedyś ten kapelusz na przystanku autobusowym, ktoś zostawił go, był nawet w folii. A że sam nie nosi, to pokazał go rodzinie, założył raz czy dwa i wrzucił do szafy.
Może nie jest w idealnym stanie, ale to nawet lepiej. A teraz jest mój.

A tak przy okazji: sprzedam czarny kapelusz typu fedora, rozmiar 59-60...

piątek, 30 listopada 2012

O zbiegach okoliczności i przypadkowej pomocy słów kilka


Wprowadzenie, część 1.
Dłuższy czas temu zdarzyło mi się nagrać na specjalne życzenie kilka bajek, czy też może raczej prostych przypowieści. Oczywiście nie ja jestem ich autorem, jedynie je odczytałem – takie amatorskie mini audiobooki. Dwa miesiące temu jedno z tych nagrań wysłałem znajomej, ot tak, na poprawę humoru. Był to tekst „Pociąg – Życie”. Trochę patetyczna treść, moje nagranie też nie do końca mi się podobało, ale uznałem, że w danym momencie akurat pasuje. Znajoma odsłuchała, podziękowała, zapisała sobie w odtwarzaczu i na tym się skończyło.

Wprowadzenie, część 2.
Wspomniana znajoma kilka dni temu powiedziała mi, że właśnie próbuje podnieść na duchu swoją przyjaciółkę. Zadanie beznadziejne. Rodzice przyjaciółki niedawno zmarli. Oboje niemal w tym samym czasie: ojciec w wypadku, mama w szpitalu. Upiorny zbieg okoliczności i potwornie smutna historia.

Część właściwa, 3.
Dziś znajoma podziękowała mi, że wyciągnąłem jej przyjaciółkę z dołu. Zdziwiłem się mocno, bo na oczy jej nie widziałem, a znałem ją tylko z tej krótkiej opowieści. Okazało się, że przyjaciółka przeglądała muzykę w jej telefonie, natrafiła na „Pociąg – Życie”, przesłała sobie. Podobno słuchała potem tego nagrania przez cały wieczór. Podobno też w jakiś sposób pomogło jej pozbierać się jakoś i odnaleźć w tej sytuacji. Jeżeli jest w tym chociaż ziarno prawdy, to na prawdę bardzo, bardzo mnie to cieszy.
Oczywiście, to wyłącznie zasługa tego tekstu, ale też szczęśliwy „zbieg okoliczności”, że nagranie znalazło się we właściwym miejscu a ona trafiła na nie we właściwym czasie.
A mi ewidentnie czynienie dobra najlepiej wychodzi wtedy, kiedy mnie akurat w danym miejscu nie ma.  

niedziela, 25 listopada 2012

Przedsionek Piekła


Ciężka to była noc. Wiele czynników się na to złożyło. Po pierwsze – zdecydowanie za długo wylegiwałem się dnia poprzedniego. Wiem, brzmi to jak jeden z problemów pierwszego świata. „Za długo spałem rano, nie będę mógł zasnąć wieczorem”. Trochę żenujące, ale niech będzie. Zacząłem oglądać film, poczytałem chwilę książkę, próbowałem zająć się pierdołami w internecie, nawet telewizor włączyłem, ale jakoś nie potrafiłem się skoncentrować na czymkolwiek. Poza tym pod wieczór wypiło mi się trochę, a potem jeszcze trochę, a nie podziałało to wszystko bynajmniej rozweselająco. Całą noc suszyło mnie tak, że w końcu przytargałem litr mleka z kuchni, ale i to niewiele pomogło, a przecież za wcześnie jeszcze było na kaca. W dodatku uznałem, że skoro jestem wstawiony i niezbyt szczęśliwy, to doskonałym pomysłem będzie napisanie do osoby, do której z różnych względów milczałem parę lat. Cóż, nie był to doskonały pomysł.
Wisienką na torcie było dziwne uczucie, znane mi z okresu dzieciństwa, które dopadło mnie koło wpół do piątej (pamiętam aż za dobrze), a którego miałem nadzieję nie zaznać już nigdy. Strasznie ciężko to opisać... To coś, jakby lęk, ale Lęk Pierwotny, który odczuwa się całym ciałem. Strach, który paraliżuje, tak, że odczuwa się go fizycznie, jakby wszystkie mięśnie nagle zastygły, jakby człowiek stał się glinianą skorupą, mogącą odczuwać wyłącznie zło. To takie poczucie, jakby gdzieś obok działo się coś najstraszniejszego i nieuniknionego, albo więcej, jakbym sam miał coś takiego uczynić. To coś, jak najgorszy koszmar bez wydarzeń, zrodzony jedynie z emocji, a jednak koszmar na jawie, bo przecież pozostaje się w pełni świadomym. Coś, niby straszne Brzemię albo Piętno. Dopadło mnie to wszystko nagle, przytłoczyło jak jakaś kamienna mgła, po czym rozwiało się równie niepostrzeżenie, pozostawiając tylko poczucie obawy i nie mniejszego zaskoczenia, że to wszystko powróciło.
Kiedyś, będąc dzieckiem, zdarzało mi się czuć dokładnie w ten sam sposób, zawsze w nocy, w półśnie. Miałem wtedy wrażenie, że kiedy otworzę oczy okaże się, że jestem i na zawsze już pozostanę zupełnie sam, jedynie z poczuciem tego zagadkowego piętna czy brzemienia. A teraz, po kilkunastu latach, znów to poczułem. Nie podoba mi się to.

***

Cohen znów w mojej głowie. Chciałbym kiedyś tak brzmieć.
Ma klasę.  

piątek, 16 listopada 2012

Przedsionek Czyśćca


Ciemność. Zasłonięte oczy, tylko migające światła prześwitujące czasem przez opaskę. Muzyka, chwilami spokojna, usypiająca czujność, zwodniczo relaksująca, tylko po to, by za chwilę zmienić się w gwałtowną, niepokojącą zbieraninę dźwięków.
Znienacka zamoczona dłoń. Zapachy, czasem odległe, czasem tak bliskie, jakby całe pomieszczenie było z nich utkane. Słodki smak, czy się tego chce, czy nie. Ostrożny ruch postaci wokół. Zagadkowy śmiech. Szept wprost do ucha.
Niewidzący ludzie stłoczeni w pomieszczeniu, nieśmiało szukający na oślep jakiegoś oparcia, niczym w Mieście Ślepców. Co chwilę szturchnięcie, dotyk. Plecy, ramię, twarz. Świadomość, że wszędzie wokół są ludzie, a jednocześnie niepokojące poczucie, że jest się jedynym, który niczego nie widzi, jedynym Ślepym. Że wszyscy naokoło widzą, wiedzą, drwią. Bawią się tobą. Samotność, niepokój, w końcu obojętność.
Konieczność pełnego podporządkowania. Nic nie zależy od ciebie. W każdej chwili może stać się cokolwiek, a ty musisz to przyjąć bez zmrużenia okiem, bez słowa skargi czy oznaki zdziwienia. Zdziwienie jest nie na miejscu tam, gdzie trzeba być gotowym.
Nie ma wzroku, dzięki temu wszystko inne dzieje się bardziej. Pozostałe zmysły próbują nadrobić ten brak. A nie pozwolono im próżnować. Bombardowanie bodźcami.
Brakowało tylko bólu, a można by to miejsce nazwać przedsionkiem Czyśćca.
Niepowtarzalne. Niepokojące. Niezapomniane.

Dzięki, Cat...   

niedziela, 11 listopada 2012

...jebs jebs jebs jebs...


Jak ja nienawidzę takiej „muzyki”...

Uważam się za człowieka otwartego na różne brzmienia. Uwielbiam zarówno spokojny, bajecznie niski głos Leonarda Cohena, jak i skrzek Briana Johnsona z AC/DC.
Bardzo chętnie słucham szeroko pojętego rocka, zarówno w lekkim jak i trochę cięższym wydaniu, ale nie pogardzę też muzyką symfoniczną czy liryczną.
Są jednak rzeczy, których pojąć nie potrafię. I tak na przykład nie potrafię pojąć jak można słuchać, a przede wszystkim katować wszystkich naokoło muzyką typu... właśnie. Techno? House? Nie mam pojęcia jak to się nazywa, chyba jeszcze inaczej, ale stopień urozmaicenia melodii jest zbliżony. Zaraz, wróć. Przecież tu nie ma melodii.
No ja pierdolę. Siedzę sobie spokojnie w pracy, nagle podchodzi koleś i pyta, czy nie mógłbym puścić jego składanki zamiast radia. Jasne, nie ma problemu. I teraz leci toto już od godziny, a ja mam wrażenie, że moja żyła na czole coraz mocniej pulsuje w rytm basów i jak tak dalej pójdzie, może tego nie wytrzymać i wykrwawię się przez uszy.
Nie, serio, niech mi ktoś wyjaśni na czym polega fenomen kawałka, który trwa 20-30 minut i brzmi dokładnie tak samo niezależnie od tego, który fragment puścić?
Zawsze myślałem że muzyka to taki twór, do którego potrzeba instrumentów, głosu, słuchu, pasji, a nie wystarczy trzyletnie dziecko wciskające na chybił-trafił przyciski na konsoli.
Niech on już idzie w cholerę razem ze swoją muzą...
Muszę się potem odchamić jakimś Led Zeppelin...
Ratunku.........

wtorek, 6 listopada 2012

Biedne gęsi...


Tak się zdarzyło, że miałem dziś zajęcia z przedszkolakami, kilkunastoosobowa grupa czterolatków. O ile na co dzień jestem niezwykle spokojnym człowiekiem (stoikiem, jak twierdzą mniej lub bardziej złośliwi) i nie stresuję się z byle powodu, tak tym razem stres był (panika, jak twierdzą mniej lub bardziej złośliwi). Do tego stopnia, że kiedy już wczoraj zasnąłem, śniły mi się te zajęcia i przedszkolaki i muszę powiedzieć, że sny jakoś nie napawały optymizmem. Jest to w końcu jakieś wyzwanie, pierwszy raz w życiu mieć do ogarnięcia stado małych, nadpobudliwych potworków, nawet jeśli mamy wspólnie przetrwać bez większych uszczerbków na zdrowiu tylko przez godzinę.

Kiedy jednak zajęcia się zaczęły okazało się oczywiście, że nie ma co się stresować. Było całkiem miło i wesoło, a dzieciaki są fantastyczne, bystre i wygadane. Jeden chłopiec cały czas wtrącał coś o tym, że „on oglądał taką bajkę, w której...”, co oczywiście było zupełnie nie na temat, ale trzeba przyznać, że było pocieszne. Inny cały czas chciał dać do zrozumienia, jaki to on jest odważny:

- Boicie się niedźwiedzi?
- Ja się nie boję nawet T-rex'a!

Całkiem sporo wiedziały o przyrodzie, o zwierzętach, choć i tu zdarzały się fajne kwiatki:

- Jakie zwierzęta mieszkają w jeziorze?
- Kaczki!
- Ryby!
- Żaby!
- Jeleń?

Były też oczywiście niezręczne pytania, na przykład: „Co się stało z tymi rogami jelenia? Urwali mu?”. Ale hitem dnia okazały się odpowiedzi na pytanie:

- Co dzieje się z gęsiami, kiedy przychodzi zima?
- Zasypiają jak niedźwiedzie.
- Piecze się je!

Dzieci są genialne. Czasami.

czwartek, 1 listopada 2012

Wszystkiego najlepszego.

Każde święto może być piękne i prawdziwie odświętne. Oczywiście.
Tak jak piękno i odświętność każdego z nich mogą zabić okoliczności. Tak jest najczęściej w moim przypadku i tak też było dziś. Wszystkich Świętych (kojarzone ze świętem zmarłych, choć to tak naprawdę święto żywych) – dzień rytualnego już właściwie i tłumnego nawiedzania grobów naszych bliskich, o których pamiętamy często raz w roku. Dobrze, że jest choć ten jeden raz. Z założenia dzień przepełniony refleksją i głęboką zadumą nad rzeczami większymi. Z założenia. W praktyce to najczęściej bezrefleksyjne wypełnienie obowiązku w dzień, w który wypada to zrobić.

Z czym więc kojarzy mi się 1. listopada zamiast refleksji i głębi przeżyć duchowych?
Tłok w tramwajach i korki na ulicach, policjant soczyście opieprzający taksówkarza, który chciał władować się przed wszystkich, moherowa ściana uniemożliwiająca wysiadanie z tramwaju i zdolna stratować każdego, kto tylko oderwie się od grupy.
Stragany pod cmentarzem, ze sprzedawanymi 2 razy drożej niż zwykle zniczami, kwiatami, piernikami, sucharami. Na szczęście nie było jeszcze w tym roku plastikowych gadżetów halloweenowych. Ale założę się, że i one w końcu się pojawią.
Lamentujący ludzie na przystankach. W końcu trzeba pokazać, że żałoba.
Wzajemne pretensje, nieważne o co, ważne, żeby były. No i narzekanie na to, że „ta tuja tak wyrosła”, że „nigdy jej nie przycinają”, że „cały grób zaśmieca”. Te kwestie to już prawdziwa tradycja.
Ludzie zbierający pieniądze i grający na instrumentach rzewne melodie. To jest nawet w porządku, rozbawiło mnie natomiast, że przy wejściu stał gitarzysta, a parędziesiąt metrów dalej akordeonista i obaj grali dokładnie ten sam smętny, cmentarny motyw muzyczny. Nie mogli stworzyć duetu? A może o sobie nie wiedzieli?
No i hit dnia. Ludzie z grabiami na plecach i obłędem w oczach. Tej grupy nie zamierzam bynajmniej wyśmiewać. Nie mam odwagi. Wystarczy mi, że usłyszałem dziś urywek rozmowy dwóch takich osób: „...jak zabijesz kogoś obcego, to jeszcze pół biedy...”. Oczyma wyobraźni widziałem strzępy skóry zwisające z grabiowych zębów. Mam nadzieję, że obraz ten w wyobraźni pozostanie.

Jak śmiem żartować sobie z takiego dnia jak Wszystkich Świętych? Otóż, ja po prostu tak mam, nie lubię zbyt poważnego podejścia, zdecydowanie preferuję za to podejście zdrowe, z przymrużeniem oka. To chyba mój sposób, żeby nie zwariować. Do końca.
Rzecz jasna da się ten dzień przeżyć pięknie, wielu się to udaje. Wczoraj czytałem wyznanie człowieka, który zamierzał dziś po zmroku wybrać się na jeden z miejskich cmentarzy wojskowych wraz z żoną i dzieckiem, zapalić znicz i krzyknąć wspólnie „Za wolność!” za zespołem Luxtorpeda.
Można? Można.
Ja też pójdę, kiedy się ściemni. Może ich usłyszę.
Najlepszego.

wtorek, 30 października 2012

Tylko obiecaj, że nikomu nie powiesz...


Każdy prędzej czy później zaczyna odczuwać potrzebę podzielenia się z kimś jakąś swoją tajemnicą. Najczęściej dobieramy do tego celu osoby zaufane i z założenia dyskretne, to rozumie się samo przez się. Problem w tym, że taka osoba też ma jedną lub więcej zaufanych i oczywiście dyskretnych osób. A im bardziej sensacyjna czy intrygująca jest wiadomość, tym pewniejszym można być, że popłynie dalej w świat. Naiwne jest więc założenie, że cokolwiek może pozostać tylko między osobą A i osobą B, a w niektórych przypadkach może się zdarzyć, że nie starczy nawet liter alfabetu. Często zresztą tak właśnie rodzą się plotki.

Parę dni temu otrzymałem od osoby A pewną niedopowiedzianą informację, co dość szeroko otwierało furtkę interpretacyjną. Oczywiście jedną z ciekawszych interpretacji pozwoliłem sobie podzielić się z osobą C, wspólną znajomą (ja w tym zestawieniu jestem oznaczony jako B jak baran, bo tylko baran przekazuje dalej niepotwierdzone informacje), rzecz jasna z zastrzeżeniem, że jakby co niczego ode mnie nie wie. I co? Oczywiście po paru dniach dostaję od A sms-a dementującego moje przypuszczenia.
W tym przypadku plotka zamknęła się na szczęście w trójkącie ABC, ale często powstają znacznie bardziej rozbudowane figury geometryczne, a kto wie, może i przestrzenne bryły.

Właśnie z tą świadomością sam staram się możliwie ograniczać w sobie potrzebę zwierzeń. Zdaję sobie sprawę (i nikomu nie mam tego za złe), że mniej osób dowie się o czymś, jeśli napiszę o tym na publicznym blogu, niż jeśli zdradzę twarzą w twarz choć jednej znajomej osobie, rzecz jasna z zastrzeżeniem „tylko obiecaj, że nikomu nie powiesz...”. No, ale wiadomo, czasami człowiek musi, inaczej się udusi. Swoją drogą, takie „zwierzenia, wyznania” to całkiem niezły nośnik do szerzenia dezinformacji ;>


***

Mówią, że koniec lata to koniec sezonu rowerowego. Ja natomiast wciąż korzystam z tego środka transportu i zamierzam trzymać się go jak najdłużej. Nie dość, że to oszczędność pieniędzy i czasu (a że czas to pieniądz, więc rzekomo oszczędzam pieniądze do kwadratu, gdyby to jeszcze miało jakieś odzwierciedlenie w zasobach portfela...), to jeszcze ruch to zdrowie. Tak powiadają. Niektórzy mówią, że pewno mi zimno, że mnie zawieje, że chory będę. Pytanie brzmi: czy bardziej marznie się podczas 10minutowej przejażdżki, cały czas w ruchu, czy czekając 10 minut w bezruchu na przystanku autobusowym? Właśnie.
Niech żyją rowery.  

Gdy rozum śpi, budzą się blogi...


Postanowiono, że zakładam bloga. Postawiono mnie niemal przed faktem dokonanym i niewiele miałem w tej kwestii do powiedzenia. Opierałem się oczywiście. Mówiłem: „to bez sensu”, „nie mam o czym pisać”. Mówiłem też dosadniej, ale nie wypada chyba przeklinać już przy pierwszym wpisie. Jednakże w głębi duszy wiedziałem, że opór mój był bezcelowy i odwlekał tylko nieuniknione. Bo przecież już postanowiono. Ostatecznie uległem więc i oto jestem. Jestem - po trosze dla świętego spokoju, który bardzo sobie cenię, a po trosze z ciekawości.

Czy i jaki sens ma moja obecność tutaj? Nie wiem tego i wiedzieć nie mogę. Nie wiem nawet, na jak długo tu zabawię i o czym będę pisał. „Pisz o kobietach”, mówiono. To jednak raczej nie wchodzi w grę. Poroniony to pomysł, mówiąc precyzyjniej. Nie dlatego, że nie jest to temat ciekawy, ba, cieszyłby się pewnie sporym zainteresowaniem. Rzecz w tym, że ja zwyczajnie nie czuję się w nim kompetentny. Powiem więcej – mało który facet może powiedzieć z czystym sumieniem, że wie coś o kobietach. Wielu z nas oczywiście tak uważa, ale przechodzi nam dość szybko w momencie, kiedy taka rzeczona kobieta pojawi się w naszym życiu. Weryfikacja naszej urojonej wiedzy jest najczęściej szybka i brutalna, a ciężko z takiej konfrontacji wyjść obronną ręką. Nie będę więc brnął w ten temat, przynajmniej nie w tej chwili, wystarczająco już zdążyłem paniom podpaść. O czym więc będę pisał? Myślę, że nie należy zadawać głupich pytań, tylko pozwolić myślom płynąć a palcom owe myśli odtwarzać. Co będzie, to będzie, jak zapewne pomyślał Stwórca, zanim wziął się do pracy dnia szóstego.

Kim jestem? Ha, na proste pytania często najtrudniej odpowiedzieć. Powiem więc, kim nie jestem.
Nie jestem człowiekiem, który ma misję ratowania świata. Który chce coś lub kogoś zmieniać. Nie zamierzam zapraszać tu nikogo, wabić darmowymi cukierkami, ani trzymać na siłę. Jeśli czujesz się tu dobrze – zostań, jeśli nie – życzę udanych dalszych poszukiwań. Sam staram się trzymać tej zasady i chyba dobrze na tym wychodzę. Nie jestem też kimś, kto koniecznie musi się podzielić sobą ze światem, kto ma fantastyczne, barwne życie do sprzedania.
Jeśli natomiast uda mi się przywołać choć cień uśmiechu na Twoje usta w trakcie czytania mnie – mi to wystarczy.

To chyba tyle, tytułem przydługiego wprowadzenia. Jakoś musiałem wytłumaczyć swoją obecność tutaj, dla mnie samego nie do końca jeszcze zrozumiałą. Ot, taki mały cień absurdu. 
Jeśli jeszcze kiedyś się tu pojawię, zapewne postaram się napisać nieco bardziej o czymś.